Temat wyprawy na Islandię pojawił się nagle, ale w bardzo odpowiednim dla mnie czasie. Była to kilkudniowa wycieczka, z mojej strony kompletnie nieplanowana, ale bardzo mi potrzebna. Kilka miesięcy wcześniej zerwałem ze swoją ówczesną dziewczyną i potrzebowałem się wyrwać. Wtedy właśnie mój współlokator zaproponował wspólny wyjazd. Nie była to typowa wycieczka więc postaram się opowiedzieć o niej nieco więcej.
Przede wszystkim do wyjazdu zachęciła nas bardzo preferencyjna cena transportu. Koszt biletów wyniósł wtedy około 650 PLN w obie strony. Oczywiście mówię tu o locie samolotem.
Wspominałem wcześniej, że nie była to typowa wycieczka. Otóż miała być ona zrealizowana jak najmniejszym kosztem. Żadnych hoteli. Żadnych restauracji i tym podobnych udogodnień. Mój stary, dobry przyjaciel Krzysztof planował trasę, a ja z Marcinem zajmowałem się zaopatrzeniem. Mieliśmy nocować w namiotach, a wyjazd był w kwietniu. To oznacza możliwe opady śniegu i nawet temperaturę w okolicach 0 stopni Celsjusza. Większość sprzętu mieliśmy na szczęście z poprzednich wypraw. Śpiwory, karimaty, porządny namiot dla trzech osób i sprzęty obozowe – saperka, butla z gazem, manierki – to wszystko mieliśmy. Ja musiałem zaopatrzyć się dodatkowo w buty trekkingowe. Nie musiały być jakieś szczególnie drogie. Ważne jest, żeby trzymały kostkę i miały odpowiednią podeszwę. Znalazłem dla siebie bez problemu model za 350 PLN. Kolejną potrzebną rzeczą była odzież termoaktywna. Wg naszych założeń mieliśmy podróżować do 20 kilometrów dziennie. Dodatkowo ciężki plecak turystyczny i niska temperatura. Trzeba było się odpowiednio przygotować do tych warunków. Wybrałem mieszankę bawełny z domieszką poliestru. Koszt całości to około 500 PLN. Trzeba było jeszcze mieć ze sobą na wszelki wypadek trochę kasy, więc wymieniliśmy w pobliskim kantorze złotówki o równowartości około 200 euro. Mama wykupiła mi międzynarodowe ubezpieczenie więc to miałem z głowy. Ponieważ wszystko szło dość gładko, coś musiało się wysypać. Na kilka dni przed planowanym wylotem dość ciężko zachorowałem. Już myślałem, że odsprzedam wakacje, ale dosłownie na dwa dni przed planowanym lotem udało mi się doprowadzić do pełni zdrowia. Nie mogłem zrezygnować z takiej wyprawy.
W dniu wylotu o czwartej nad ranem na lotnisko odwiozła nas moja dziewczyna. Lecieliśmy bardzo małym samolotem z kilkoma pasażerami na pokładzie co było całkiem fajne. Lot przebiegł bardzo spokojnie, większość czasu przespaliśmy. Wylądowaliśmy nad ranem w Reykjaviku i od razu udaliśmy się w podróż – jak wspomniałem – na piechotę. Naszym punktem numer jeden w wyprawie był Park Narodowy Thingvellir, położony nad malowniczym jeziorem o tej samej nazwie. I tutaj historia robi się troszkę zabawna. Otóż.. Drugiego dnia nad jeziorem poznaliśmy parę Holendrów. Byli to bardzo mili i życzliwi ludzie, którzy akurat rozbili się dosłownie koło nas. Mieli ze sobą w ramach tej wycieczki wynajęte zdecydowanie przestronne auto. Po paru godzinach rozmowy zaproponowali nam, że jeśli dorzucimy im parę euro do paliwa zabiorą nas ze sobą. Mieli w planach objechać w parę dni większość Islandii – tzn. jej najważniejsze atrakcje. Długo się nie zastanawialiśmy i od tego momentu ruszyliśmy już na wspólną przygodę. Opisze pokrótce niektóre z miejsc jakie dane nam było odwiedzić.
Hveragerdi – już na samym wejściu widać znak informujący nas, że jest to teren o podwyższonej temperaturze. W końcu Islandia to kraina lodu i ognia. Miejsce to pełne jest gorących źródeł i poprzecinane korytami rzek, szczerze mówiąc spędziliśmy tutaj czas głównie korzystając z tego naturalnego Spa.
Następną atrakcją na trasie okazał się basen Seljavallalaug. Nie był on wcale taki prosty do znalezienia. Jest to jeden z najstarszych basenów geotermalnych na świecie, nie prowadziła do niego żadna droga ani znak, więc znalezienie go stanowiło niezłe wyzwanie a zarazem przygodę – jednak było warto. W podróży raczyliśmy się na zmianę polskimi i holenderskimi specjałami. W naszej oszczędnej podróży korzystaliśmy głównie z ryżów i makaronów gotowanych na naszej maszynce gazowej z dodatkiem zawartości różnorakich puszek i słoików. Nasi holenderscy kompani byli nieco lepiej wyposażeni i chętnie dzielili się z nami jedzeniem – jednocześnie zachwalając naszą „polską” kuchnię.
Kolejnym, obowiązkowym miejscem odwiedzin dla turystów był tzw. złoty krąg. Miejsce w którym, praktycznie rzecz biorąc, ulokowane są wszystkie krajobrazy Islandii. Tworzą je wodospad Gullfoss i Park Narodowy Thingvellir.
Eyjafjallajokull – sama nazwa tego wulkanu może sprawiać niemałe trudności. Okolice tego terenu przypominają krajobrazy z innej planety. Ten rejon to w dużej mierze nagie skały i ogromne kratery – zdecydowanie warto zobaczyć.
Od tego momentu rozpoczyna się podróż w drugą stronę, a pierwszym przystankiem na trasie na zachód był Półwysep Snefellsnes. Jest to dość mroczny region, gdzie niewiele osób się zapuszcza, ale warto zobaczyć wulkan na którego szczycie spoczywa lodowiec.
Następnie udajemy się dalej na północny zachód, praktycznie pustą i piękną trasą. Towarzyszą nam malownicze fiordy i piękny krajobraz który sam w sobie może być celem podróży. Naprawdę, w Islandii samo pokonywanie trasy stanowi niezwykłą przyjemność i atrakcję.
Powoli zaczyna mi się kończyć czas i miejsce, więc ostatnim miejscem które chciałbym opisać na trasie będzie wodospad Dettifoss, ulokowany w północnej Islandii. Jest to ogromny wodospad, a w jego okolicy nie znajduje się praktycznie nic. Jeśli tak jak ja jesteś fanem Obcego, to musisz wiedzieć, że to właśnie to miejsce posłużyło za scenerię przy nagrywaniu filmu Prometeusz.
Oczywiście zwiedziliśmy także inne miejsca, jednak nie chcę odkrywać wszystkich atrakcji przed czytelnikiem. Musicie resztę wygrzebać sami. Islandia naprawdę jest magiczną krainą z wieloma atrakcjami. Jedną z największych jest możliwość obcowania z naturą, brak ludzi i uczucie brania udziału w czymś naprawdę magicznym. Zdecydowanie polecam każdemu wyprawę do krainy lodu i ognia.